Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moja bomba atomowa

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
- Czy zrzuciłbym „specawiabombę”, gdybym dostał taki rozkaz? Tak. - Bogdan Likus, niegdyś jeden z najlepszych polskich pilotów wojskowych szkolonych w Związku Radzieckim, nie waha się z odpowiedzią.

- Czy zrzuciłbym „specawiabombę”, gdybym dostał taki rozkaz? Tak. - Bogdan Likus, niegdyś jeden z najlepszych polskich pilotów wojskowych szkolonych w Związku Radzieckim, nie waha się z odpowiedzią.

<!** Image 2 align=none alt="Image 157168" sub="Samolot Su-7 na bydgoskim lotnisku. W pierwszym okresie stacjonowania tych samolotów w Bydgoszczy były one ukrywanie w lesie, dopiero później wybudowano specjalne hangary. / Zdjęcia ze zbiorów Pomorskiego Muzeum Wojskowego">Sprawa dotyczy lat 60. i 70. zeszłego wieku i dziś wydawać się może odległą i mało realną przeszłością. A jednak wówczas zupełnie na serio w Europie przygotowywano się do wojny z użyciem broni jądrowej. Miała w niej brać udział także armia polska.

Praktyka wojen prowadzonych w ostatnich latach przekonuje, że najwyższą wartością stał się własny żołnierz - jego życie i zdrowie. W czasach budowy socjalizmu nie było to jednak w tak dużym stopniu brane pod uwagę. Przemieszczanie się wojsk na terenie, na którym przed chwilą użyto bomby atomowej, było traktowane jako coś zupełnie normalnego.

<!** reklama>My na Lubekę i Kopenhagę

W doktrynie Układu Warszawskiej przewidywano użycie tzw. taktycznej broni jądrowej. Miała to być seria ataków rakietowo-lotniczych na kolejne linie obrony i zgrupowania wojsk przeciwnika w wybranym pasie. Tak silna, by w ciągu dosłownie kilkudziesięciu minut pozwoliła „wyrąbać” korytarz, w który niezwłocznie mogłyby wejść własne wojska pancerne i zmechanizowane, śmigłowce i saperzy. W założeniach czołgi i wozy bojowe mogły być dobrze chronione przed silnym skażeniem terenu, a także zdolne były do poruszania się na takim obszarze. Głównym celem wojsk lądowych było z kolei zajęcie lotnisk i lądowisk śmigłowcowych przeciwnika, jego systemów dowodzenia, składów i magazynów.

<!** Image 3 align=right alt="Image 157168" sub="Su-7 właśnie ćwiczy typowy manewr zrzutu bomby atomowej.">Wojnę w Europie radzieckie kierownictwo Układu Warszawskiego widziało w ten sposób: w odpowiedzi na atak NATO, uderzenia miały pójść w dwóch kierunkach. Pierwszy wyprowadzony miał być z południowej części NRD w kierunku Zagłębia Ruhry i dalej na Belgię i Holandię. Drugi - z obszaru Bułgarii - na Grecję i Turcję. Korytarze „wyrąbywać” miały wojska pierwszego rzutu z NRD, Czechosłowacji i Węgier, a następnie wkraczać w nie miały oddziały Armii Radzieckiej, stacjonujące na terenach Białorusi i Ukrainy.

A gdzie Polska? Dla nas przewidziano odrębne zadanie. Polskie wojska miały działać na pomocniczym kierunku północno-zachodnim, prowadzącym przez rejon Lubeki na wyspy duńskie. Dwie polskie armie miały wejść w szeroki korytarz utworzony bronią atomową. W tym celu potrzebne były Polsce, m.in., samoloty przystosowane do zrzucania takich właśnie bomb.

Decyzja o wyposażeniu polskiej armii w samoloty Su-7 i pociski rakietowe R-170 zapadła na początku lat 60.

„Suki” lecą do Bydgoszczy

Według założeń, główną siłą uderzeniową miały być rakiety, samoloty miały zaś niszczyć przede wszystkim wyrzutnie rakiet oraz inne obiekty latające. Zakładano też, że jednostka wyposażona w 36 samolotów Su-7 będzie elitarną, z najlepszym personelem lotniczym i technicznym. Sztab Generalny wybrał do tego celu 5. Pułk Lotnictwa Myśliwsko-Szturmowego, stacjonujący w Bydgoszczy.

<!** Image 4 align=none alt="Image 157168" sub="Po wylądowaniu na bydgoskim lotnisku samolot natychmiast holowany jest na miejsce stałego postoju.">Pierwsza grupa polskich pilotów i techników zaliczyła przeszkolenie w radzieckim Krasnodarze w 1964 roku. Niebawem też pierwsze „suki” doleciały do Bydgoszczy. Wszyscy piloci sygnalizowali duże trudności z pilotażem - zarówno przy starcie, w trakcie lotu i przy lądowaniu. W 1965 roku odbyły się pierwsze ćwiczenia polskich pilotów na Su-7 w NRD, a publiczna prezentacja polskich Su-7 miała miejsce podczas warszawskiej milenijnej defilady 22 lipca 1966 roku.

W 1967 roku bydgoski pułk został przemianowany na 3. Pomorski Pułk Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego, a rok później, w czasie wspólnych ćwiczeń z 11. Dywizją Pancerną, po raz pierwszy zrzucono bombę IAB-500, dającą imitację wybuchu bomby jądrowej. To właśnie ta dywizja miała wejść w korytarz „wyrąbywany” przez rakiety i samoloty Su-7.

<!** Image 5 align=none alt="Image 157168" sub="Ppłk Bogdan Likus w kabinie Su-7. Jeden z nielicznych zachowanych w całości egzemplarzy tego typu samolotu znajduje się
w hangarze na lotnisku w Pile.">- Te samoloty nie były w stanie przenosić większych ładunków - mówi Arkadiusz Kaliński, dyrektor Pomorskiego Muzeum Wojskowego w Bydgoszczy. - Ich bomby nie miały niszczyć miast czy większych obszarów. Podczas ćwiczeń Su-7 najpierw wylatywały na rozpoznanie, potem szło uderzenie rakietowe, a na koniec atakować miały samoloty. Teoretycznie przygotowywano nasze wojska pancerne do wejścia w strefę wybuchu jądrowego. Na ile w rzeczywistości żołnierze mieliby być chronieni, dokładnie nie wiadomo.

W drugiej połowie lat 60. przystosowane do przenoszenia broni atomowej były nie tylko samoloty Su-7, ale i znajdujące się także w Polsce Mig-21. Pod koniec lat 70. zakupiliśmy nową generację samolotów - Su-20 i Su-22, także posiadające tę możliwość.

Polscy piloci uczyli się zrzucać bombę atomową. Nie szkolono natomiast pod tym kątem naszych mechaników i personelu lotniska.

<!** Image 6 align=left alt="Image 157168" sub="Wnętrze kabiny Su-7 kryje niezbyt skomplikowaną
z dzisiejszego punktu widzenia aparaturę / Fot. Krzysztof Błażejewski">- Na terenie Polski bomb atomowych w tym czasie miało nie być - uważa Arkadiusz Kaliński. - Tak zapewniali Rosjanie. Dopiero po opuszczeniu przez ich wojska naszego kraju odnaleziono w jednej z radzieckich baz na północy Polski silosy służące prawdopodobnie do przechowywania bomb jądrowych. W czasach Układu Warszawskiego bomby atomowe do Polski w razie potrzeby dostarczyć miały specjalne samoloty An-26. Dla podwieszania i obsługi bomb miał przyjechać wyspecjalizowany personel z ZSRR.

Niesamowicie wciskało w fotel

Pochodzący z Dolnego Śląska podpułkownik Bogdan Likus do Bydgoszczy trafił przypadkowo, zaraz po promocji w oficerskiej szkole lotnictwa w Dęblinie w 1968 roku.

- Ja dostałem przydział do Piły, natomiast kolega Karol Kochański do Bydgoszczy. I to on poprosił mnie o zamianę, bo miał w Pile rodzinę. Zgodziłem się.

Niemal zaraz po rozpoczęciu służby Likusa wezwał dowódca pułku, płk Julian Grzegorczyk i zapytał, czy chce latać na Su-7. W takim przypadku czekał go wyjazd do ZSRR na szkolenie. Likus zgodził się, będąc najmłodszym pilotem w pułku. W pierwszej kolejności zaliczył szkolenie teoretyczne w Taganrogu. Później przyszedł czas na praktykę. W Krasnodarze.

- To było prawdziwe międzynarodowe miasteczko lotnicze - wspomina Likus. - Niemal cała Afryka, Argentyna, Chile, wszystkie „demoludy”, Jemeny, Indie, Pakistan, Chiny, Korea, dosłownie pół świata...

<!** Image 7 align=right alt="Image 157168" sub="Su-7 pozyskany z Mirosławca i wyremontowany przez członków Stowarzyszenia Przedmoście Piła">Pierwsze wrażenie za sterami Su-7 było niesamowite. - Były one wówczas jeszcze jednomiejscowe, więc zostałem rzucony na głęboką wodę - mówi Bogdan Likus. - Przy włączeniu dopalacza wciskało w fotel tak, że ledwo nadążałem z wykonywaniem kolejnych czynności.

Nie wiadomo, kto zrzucił

Dopiero po latach Bogdan Likus dowiedział się, że wcześniej był szczegółowo sprawdzany pod względem ideologicznym i czy nie ma rodziny za granicą. Najważniejszym jednak jego atutem było to, że był... kawalerem. Tego od pilotów mających zrzucać „atomówki” żądało kierownictwo Układu Warszawskiego.

- Rosjanie mówili na nią „specawiabomba”, „specAB”. Ale wtedy jej jeszcze nie widziałem - dodaje pilot. - Po opanowaniu sztuki latania na Su-7, uczyliśmy się zrzucać imitacje bomb atomowych, tzw. IAB o masie 500 kg z manewru 110 stopni w trzeciej sekundzie przeciążenia 5,5 G przy prędkości 1150 km na godzinę. Wszystko było tak, jak z prawdziwą bombą - wybuchała z oślepiającym błyskiem, musieliśmy zakładać specjalne okulary. Zrzucona bomba leciała jeszcze do dwóch kilometrów w górę. Wtedy się obracało, wykonywało pętlę i uciekało jak najszybciej na dopalaniu, włączając autopilota. Mówiono nam, że fala uderzeniowa jeszcze samolot dogoni, ale to nie będzie nic groźnego. Z daleka widzieliśmy jeszcze charakterystyczny grzyb pyłu powstałego po wybuchu. Tego wrażenia zapomnieć nie sposób...

W Polsce manewry ze zrzucaniem „atomówek” piloci ćwiczyli na sucho na poligonie w Nadarzynie. Natomiast między Toruniem a Solcem Kujawskim strzelali „na ostro” do celu, ale wyłącznie rakietami i innymi pociskami, które można było załadować na Su-7, bez imitacji bomb jądrowych.

Na pokazach i ćwiczeniach, jak wspomina Bogdan Likus, latali zawsze w trzech. - Tylko jeden miał mieć prawdziwą bombę, dwie pozostałe miały być imitacjami. Ten, który zrzucił właściwą, nigdy o tym nie miał się dowiedzieć. Chodziło o uniknięcie psychicznego obciążenia. Pamiętano, że pilot, który zrzucił bombę na Hiroszimę, później zwariował.

Likus ponownie trafił do Krasnodaru w 1974 roku w pierwszej grupie polskich pilotów, którzy mieli nauczyć się latać na nowych samolotach Su-20. Po powrocie przeniósł się z Bydgoszczy do Powidza, gdzie miały stacjonować te maszyny (nowo zakupione dla polskiej armii).

Ściśle tajne - żadnych notatek!

W 1978 roku Bogdan Likus raz jeszcze trafił do ZSRR na specjalne przeszkolenie.

- Nie wiedzieliśmy nawet, dokąd lecimy - przekonuje. - Dopiero w powietrzu otrzymaliśmy rozkaz lądowania w Lidzie na Białorusi. Każdy z nas miał na miejscu obstawę, która pilnowała nawet w trakcie zajęć szkoleniowych, żeby wykładowcy nie powiedzieli nam za dużo. Nie wolno nam było robić żadnych notatek. Mimo zapewnień o braterstwie broni, zachowywany był dystans, podkreślający pewną nieufność. Przekazywano nam wiedzę o wojskach NATO. Potem okazało się, że znam rodzaje ich broni dużo lepiej niż nasze. I stale powtarzano, że jak „oni” nas pierwsi zaatakują, to mamy prawo do odwetu. Tak to skutecznie wbijano do głowy, że kiedy w 1984 roku pojechałem pierwszy raz na Zachód, to na wszystkich patrzyłem podejrzliwie, jak na potencjalnych agresorów.

W Lidzie Bogdan Likus oglądał kilka rodzajów imitacji bomb atomowych. - Mówili nam przy tym - wspomina - że ta jest taka sama, jak ta, która spadła na Hiroszimę, ta - jak na Nagasaki, a ta - jak gdzieś tam na poligonie w Kazachstanie. To robiło wielkie wrażenie. Wówczas już były inne bomby, inne techniki zrzucania niż te, których nauczyłem się na Su-7. Widziałem też wówczas prawdziwą bombę. W przeciwieństwie do innych, była wypolerowana jak lustro i miała bardzo charakterystyczny czub. Bałem się jej dotknąć. Miała kilka różnych zapalników, można było zatem doprowadzić do wybuchu na różne sposoby. Próbowaliśmy rozmawiać z innymi pilotami, ale Rosjanie unikali jak ognia prywatnych rozmów na ten temat.

- Czy zrzuciłbym bombę, gdybym dostał taki rozkaz? Bogdan Likus nie waha się z odpowiedzią. - Tak. Odmówienie wykonania rozkazu w tamtych czasach w ogóle nie wchodziło w grę, nie mieściło się w głowie. Kiedy dziś o tym myślę, to ciarki mnie przechodzą po plecach...

Likus z wojska odszedł w 1988 roku. Lata do dziś.

Warto wiedzieć

Polskie marzenia o mocarstwie atomowym

Tej sprawy nigdy nie wyjaśniono do końca i zapewne na zawsze pozostanie bardziej w sferze domysłów i mitów niż faktów. Edward Gierek był ponoć wielkim zwolennikiem polskiej samodzielności atomowej. Według jego planów, Polska miała stać się atomowym mocarstwem. W tajemnicy przed wszystkimi, także ZSRR.

Za początek prac nad polską bombą termojądrową należy uznać 1968 rok i memoriał dr. Zbigniewa Puzewicza, szefa Katedry Podstaw Radiotechniki Wojskowej Akademii Technicznej, sugerujący, że możliwe jest przeprowadzenie syntezy termojądrowej przy użyciu laserów dużej mocy. Sprawą zainteresował się generał profesor Sylwester Kaliski, rodowity torunianin, ówczesny komendant WAT, późniejszy minister nauki i szkolnictwa wyższego. Kiedy podobne wnioski opublikowali także uczeni amerykańscy, akurat w Polsce władzę objęła ekipa Gierka. We wczesnych latach 70. rozpoczęto zakrojony na szeroką skalę program budowy bomby termojądrowej, który miał zakończyć się próbnym podziemnym wybuchem w Bieszczadach, w głębokiej, specjalnie wykopanej i urządzonej sztolni, by nikt tej próby sejsmicznie nie zarejestrował.

Prace prowadzono w specjalnie wzniesionej hali w warszawskiej dzielnicy Wola. Na realizacjię projektu polskiej bomby termojądrowej przeznaczono ogromne kwoty. Wiele niezbędnych elementów konstrukcyjnych i rozwiązań technologicznych - dzięki polskiemu wywiadowi - udało się zdobyć w Stanach Zjednoczonych.

Jak się okazało, w polskich warunkach, przy zachowaniu pełnej tajności, moc lasera mogła osiągnąć tylko 1 kJ. W podobnym czasie w Moskwie użyto 20-kilodżulowego lasera do identycznego eksperymentu, a w USA aż 100-kilodżulowego, jednak bez rezultatu. Wiele lat później okazało się, że aby wywołać syntezę termojądrową, należy użyć lasera o mocy przynajmniej 10 tysięcy kJ.

Prace nad projektem polskiej bomby atomowej przerwała nagła śmierć (16 września 1978 roku w wypadku samochodowym) prof. Sylwestra Kaliskiego. Nie brakowało potem domysłów, że mogli do tego przyczynić się np. Rosjanie, którzy dowiedzieli się o projekcie dzięki swojemu wywiadowi. Trudno zresztą przypuszczać, że Polakom udałoby się to przedsięwzięcie utrzymać przed nimi w tajemnicy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska