Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Makowski: Lewica płaci frycowe

Lucyna Budniewska
Lucyna Budniewska
Krzysztof Makowski, niepokorny człowiek toruńskiej lewicy
Krzysztof Makowski, niepokorny człowiek toruńskiej lewicy Jacek Smarz
W cyklu "25 lat wolności" rozmowa z dr. Krzysztofem Makowskim - politologiem, toruńskim radnym wielu kadencji, samorządowcem i politykiem lewicy.

Gdyby nie upadek PRL, byłby Pan pewnie dzisiaj profesorem na UMK...
[break]
Gdyby nie głębokie przemiany, które zaszły 25 lat temu, pewnie zostałbym w nauce i siedział wygodnie w gabinecie na uczelni. Na UMK, wbrew temu, co dzisiaj uczelnia o sobie mówi, to był okres czystek. Kilka osób związanych z PZPR musiało pożegnać się z pracą. Byłem w tej grupie razem z Bogdanem Lewandowskim i Marianem Urbańskim.
Ale zmiany umożliwiły karierę w samorządzie...
Z punktu widzenia zmiany zawodu, to były dobre czasy, bo w wielu dziedzinach zdecydowana większość ludzi była takimi samymi nowicjuszami jak ja. W samorządzie my, ludzie z rodowodami pezetpeerowskimi, mieliśmy mimo wszystko pewną przewagę wobec koleżanek i kolegów ze strony „solidarnościowej” w postaci doświadczenia i wiedzy o funkcjonowaniu państwa, miasta, systemów politycznych. Jeżeli ktoś był w stanie to wykorzystać, miał łatwiejszy start.
Lewicowa trójca radnych: Zaleski-Makowski-Frąckiewicz w latach 90. bezlitośnie punktowała błędy prawicowej władzy. Jakie były plusy i minusy samorządu przed epoką Michała Zaleskiego?
(Śmiech…) Największym minusem był zupełny brak umiejętności zarządzania dużym organizmem społeczno-gospodarczym, jakim jest miasto. Zdecydowanym plusem była natomiast łatwość oderwania się od myślenia w sposób schematyczny, tworzenia nowych rozwiązań. Po wyborach w 1990 roku w radzie i zarządzie miasta znaleźli się ludzie nowi, którzy mieli bardzo uczciwe intencje, chcieli wiele zmienić, ale nie wiedzieli jak. Bo przeniesienie prostych rozwiązań gospodarczych i społecznych z Zachodu nie było wtedy możliwe. W drugiej kadencji, w której ja się pojawiłem, w 1994 roku, nastąpiło wyrównanie sił. My, jako lewica, tworzyliśmy bardzo silny klub, ponad 20 osób w 50-osobowej radzie, dzięki czemu nasz głos był słyszalny, nie znaleźliśmy się na marginesie, tak jak w pierwszej kadencji Marian Frąckiewicz, który był sam.
Spotykaliście się z ostracyzmem radnych prawicy?
Byli ludzie, którzy nie chcieli z nami rozmawiać, ale ta niechęć wynikała raczej ze sporów politycznych na górze, a nie z działalności w samorządzie. W radzie dyskutowaliśmy, jak miasto ma wyglądać, jaki ma być system zarządzania, rodziły się zręby niezwykle istotnych dla mieszkańców decyzji dotyczących cen, opłat, podatków lokalnych. Prezydent Jerzy Wieczorek miał trudność w zaakceptowaniu głosów ludzi takich jak ja. Był politycznie bardzo niechętnie nastawiony do naszych pomysłów, stąd trudno nam się rozmawiało. Ale okazało się, że nie tylko nam, ale także centroprawicowej większości w radzie, która (nie bez naszego udziału) w trakcie drugiej kadencji go odwołała.
Co zdecydowało, że po długich rządach prawicy w 2002 roku torunianie wybrali Michała Zaleskiego?
Błędy popełnione w zarządzaniu miastem, a z drugiej strony niedostatek środków. Budżet Torunia opierał się na środkach własnych, podatkach i opłatach lokalnych oraz odpisach z podatków płaconych do budżetu państwa. To były pieniądze nieporównywalne z tym, czym po paru latach zaczęliśmy dysponować. Czy „stara” ekipa byłaby w stanie dobrze wykorzystać fundusze, jakie dziś płyną z Unii? Sukcesy marszałka Piotra Całbeckiego w pozyskiwaniu i wykorzystaniu środków unijnych świadczą o tym, że pewnie byliby w stanie sobie poradzić, ale nie byli zdecydowani, aby takich ludzi jak Całbecki wyciągnąć wystarczająco wysoko. Michał Zaleski jako prezes spółdzielni mieszkaniowej świetnie wyczuł też upowszechniające się nastroje „progospodarcze”. Potrafił bardzo skutecznie wykorzystać środki masowego przekazu, przede wszystkim własną spółdzielczą telewizję, przedstawić się jako człowiek, który ponad podziałami będzie służył mieszkańcom i budował miasto, jakie każdy by chciał mieć, rozwijające się, bogate, dobrze zarządzane. Czy taki jest dzisiejszy Toruń, to zupełnie inna sprawa.
Wtedy jeszcze popierał go Pan całym sercem?
Oczywiście, że tak. Nasza współpraca na płaszczyźnie politycznej układała się od początku wzorowo, mieliśmy też podobne pomysły gospodarcze. Uważałem, że miastu potrzebne jest przyspieszenie, które oferował Michał Zaleski.
Ale w momencie jego problemów politycznych, zakończonych rozstaniem z klubem SLD, nie stanął Pan zdecydowanie w jego obronie...
To nie jest prawda. Wystąpiłem bardzo mocno w obronie Michała Zaleskiego. Marian Frąckiewicz i ja złożyliśmy jednoznaczną deklarację o wystąpieniu z partii i tylko na prośbę Michała w niej pozostaliśmy. Od początku uważałem, że to był kardynalny błąd, jaki ugrupowania tworzące koalicję wyborczą pod nazwą SLD wtedy popełniły. Te decyzje zapadły w takim gronie i takiej atmosferze, która dzisiaj doprowadziła do tego, że SLD ma trzech radnych, i zastanawiamy się, czy w najbliższych wyborach przekroczy próg. Moje relacje w partii już wówczas pogarszały się, chociaż wypadłem całkowicie z tego układu parę lat później.
To dlaczego w 2002 roku startował Pan w wyborach jako rywal Michała Zaleskiego?
To był pierwszy moment, kiedy nasze dobre kontakty zaczęły się psuć. O tym, że Michał podjął decyzję o samodzielnym kandydowaniu, dowiedziałem się z radia i to było dla mnie kompletne zaskoczenie. Gdybyśmy wcześniej rozmawiali, znalazłbym się po jego stronie, ale Michał wyraźnie chciał się też odciąć od przeszłości politycznej. Mnie nie przyszło nawet do głowy, że mogę stać się kandydatem SLD na prezydenta Torunia, ale gdy propozycja padła, pomyślałem „właściwie, dlaczego nie”, tym bardziej że złożył mi ją senator Marian Żenkiewicz, którego bardzo szanowałem.
Ale przyjaźń nie wytrzymała tej próby...
Jeżeli mogę mówić o rozczarowaniu polityką, to byłby najpoważniejszy argument. Uważałem Michała za jednego z najbliższych kolegów, wręcz przyjaciela. Nawet ta konfrontacja wyborcza w 2002 roku nie była pozbawiona wzajemnego szacunku. Rozmawialiśmy o możliwościach współpracy bezpośrednio po wyborach, ale otoczenie, w którym znalazł się Michał Zaleski, odradzało mu tego typu sojusz. Myślę o takich osobach, jak prof. Lech Witkowski czy Andrzej Szmak. Oczywiście nie próbuję ich oskarżać „zabraliście mi przyjaciela !”, natomiast ta ich koncepcja spowodowała, że poszliśmy w różnych kierunkach. Nie zawiązaliśmy koalicji ani nie nawiązaliśmy współpracy. A potem różniliśmy się coraz bardziej.
Jakie ma Pan refleksje widząc prezydenta na uroczystościach z ojcem Rydzykiem?
Jestem zażenowany i zawstydzony. Szanuję osobiste przekonania, rozumiem ewolucję poglądów, ale tu mamy do czynienia z radykalnym przesunięciem zapatrywań politycznych z lewicowych na zdecydowanie klerykalne. Prezydent stał się po prostu klerykałem.
A polityka kadrowa ?
Michał Zaleski fatalnie dobiera sobie współpracowników i nie mam na myśli kluczowych stanowisk w mieście, tylko środowisko polityczne umownie określane jako Czas Gospodarza. To są ludzie pozbawieni jakiejkolwiek myśli miastotwórczej, o samodzielności nie wspominając. Myślę, że Michał Zaleski dostrzegł także słabość tego ugrupowania, jego ograniczenia, stąd jego kolejny krok polityczny, czyli koalicja z PiS. Zdawał sobie sprawę, że PiS jest ugrupowaniem silnym, że będzie odgrywał w Toruniu coraz istotniejszą rolę, no i dysponuje szerokimi kadrami. Chyba nie myślał jednak, że aż tak szerokimi, że aż tak skutecznie oplotą miasto. Dorzucenie do tego jeszcze SLD, wyeliminowało tę partię z jakiejkolwiek samodzielności w przyszłości, a dodatkowo załatwiło problem głosowań w Radzie Miasta.
Jak to się dzieje, że lewica ma ciągle twarz Leszka Millera?
Mało tego, jeszcze okazuje się, że na tle wielu organizacji SLD-owskich w kraju Miller jawi się jako reformator, człowiek o otwartym umyśle. Partia płaci frycowe za nieumiejętność pożegnania się z polityczną przeszłością, jaką była PZPR. Zabrakło radykalnego odcięcia się, jakby to nie było bolesne, od pewnych pieniędzy, pewnych rozwiązań, których najgłośniejszym przykładem jest pożyczka moskiewska. Zabrakło odwagi tworzenia nowej lewicy i dzisiaj w pochodzie pierwszomajowym czołówkę stanowią ludzie starsi. Pojawili się dwaj młodzi liderzy: Wojtek Olejniczak, niegłupi chłopak, ale słaby organizacyjnie. Szybko dał się wyeliminować cwaniakowi politycznemu, jakim był Grzegorz Napieralski. Kiedy młode wilczki zaczęły się gryźć, oba padły i został stary basior. Jest taka chińska przypowieść, że w walce lwa i tygrysa zwycięża małpa, przyglądająca się ze wzgórza, jak oba drapieżniki polegną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowosci.com.pl Nowości Gazeta Toruńska